Jest co najmniej kilka pomysłów na szosowanie w wysokich górach. Z jednej strony pociągają nas słynne przełęcze oraz strome podjazdy Wielkich Tourów czy klasyków – miejsca owiane legendami, wręcz mityczne, jak Passo dello Stelvio, Alpe d’Huez czy Mont Ventoux. Bardzo komercyjne, zatłoczone, które chyba każdy chciałby podjechać przynajmniej raz w życiu. Z drugiej strony, można wybrać okolice
o mniejszym rozgłosie, lecz również z bajecznymi widokami i konkretnymi podjazdami. W górach każdy szuka czegoś dla siebie.
W 2017 przyjąłem zaproszenie od kumpla, który stacjonuje w Bartenheim. (miejscowość i gmina we Francji w regionie Grand Est, stolica Strasburg). Krótko mówiąc, piękny region Alzacji i Lotaryngii. Zdecydowałem się na tygodniowy pobyt, podczas którego Rob miał zamiar pokazać mi to, co właściwie ma “pod nosem”, czyli Czarnolas (Schwarzwald), Wogezy (des Vosges), Jurę szwajcarską oraz Alpy szwajcarskie.
W ostatniej chwili „wysypał mi” się transport, dlatego zmuszony byłem zorganizować jakieś alternatywne rozwiązanie – na 2 dni przed planowanym wyjazdem. W efekcie do Alzacji pojechałem bla bla carem
i tym samym nie zabrałem swojej szosy. Rob uspokajał, że ma dla mnie swoją drugą „strzałę”, zatem nie powinienem się przejmować. W tym miejscu należy dodać, że Rob to zawodnik, dla którego liczą się przede wszystkim doznania, obcowanie z naturą, widoki podczas wojaży rowerowych. Na drugim planie jest sprzęt, który tylko i wyłącznie powinien spełniać dwa wymogi – być wygodny i niezawodny. Doskonale wiedziałem, że przyjdzie mi jeździć na szosie typu retro i wcale mi to nie przeszkadzało – na takim rowerze zaczynałem.
Rob od lat jeździ na Peugeot (rury Reynolds 531), liczba biegów 2×7 (klamki plus manetki z indeksem), najbardziej miękkie przełożenie 42/28, choć na nasze wypady miał założone 39/28. Na mnie czekał prawdziwy “oldskul” – Chinetti (na rurach Reynoldsa), liczba biegów 2×7 (klamki plus manetki, bez indeksacji), najbardziej miękkie przełożenie – 42/28.
Do Bartenheim wyjechałem 14 października o 10:30. Do towarzystwa w podróży trafiła się fajna rodzina, która od 3 lat mieszka w Szwajcarii, w Lucernie. Gdzieś w połowie drogi dołączył do nas sympatyczny Niemiec. Jechaliśmy w dobrych nastrojach, było rozmownie, zabawnie i na luzie. W Bazylei byliśmy po 21-ej, skąd odebrał mnie Rob i pojechaliśmy do Bartenheim. Trochę czasu się nie widzieliśmy, zatem przy lekkiej kolacji “podlewanej” lokalnym niemieckim oraz francuskim piwem, gawędziliśmy.
#1 dzień, 15 października, Schwarzwald (Czarnolas)
W pierwszej kolejności Rob zaplanował rundę po Czarnolesie. Po solidnym śniadaniu w stylu francuskim (piekarnia mieściła się budynek wcześniej przed bliźniakiem, w którym mieszka Rob), przeserwisowaliśmy nasze “rumaki” (w swoim Chinetti wymieniłem pedały oraz siodełko – Rob jeździ bez wpinanych butów, używa pedałów z noskami). Pod domem na krótkim odcinku sprawdziłem czy
w Chinetti wszystko jest ok., po czym załadowaliśmy rowery do samochodu i ruszyliśmy na północny wschód w stronę Czarnolasu. Po około 20 minutach jazdy byliśmy już na parkingu na przełęczy. Był to start i meta naszej czarnoleskiej rundy. Pogoda dopisała, było słonecznie, 20°C, wystartowaliśmy o 12:55.
Zaczynaliśmy od niespełna 5-kilometrowego zjazdu, zatem miałem okazję, po pierwsze, „wpasować się” w rower, po drugie, sprawdzić, czy hamulce zostały dobrze wyregulowane. Szukanie „jedności”
z rowerem to podstawa w każdym terenie. Założenia na każdy dzień mieliśmy proste: fun i obcowanie
z pięknem przyrody. Po prostu.
Krótko mówiąc, runda po Czarnolesie to jazda interwałowa, góra-dół, góra-dół, nic po płaskim. Krajobraz charakterystyczny jak na góry tej wysokości, bardzo przypominający ten z Gór Sowich czy Karkonoszy.
Większość przełęczy, które pokonywaliśmy znajdowała się w okolicy 700 metrów n.p.m. Jedna z nich sięgała prawie 800 metrów n.p.m. i prowadził do niej najdłuższy podjazd. Zaczynał się w miejscowości Tegernau i kończył w Raich. Jego długość to 7,17 km o średnim nachyleniu 5%. Na początku jechaliśmy przez Tegernauer Landstraße L139 do miejscowości Holl. Tam zjechaliśmy z drogi L139 i udaliśmy się
w stronę Hohenegg, dalej przez Reid do szczytu w Raich. Wcześniej pokonywaliśmy między innymi podjazd o długości 3,5 km o średnim nachyleniu 7%, jednak to właśnie na Tegernau-Raich Climb przyszło nam podjeżdżać najbardziej strome sekcje jak: 1,5-kilometrowy odcinek o średnim nachyleniu 10% czy
0,5-kilometrowy fragment o średnim nachyleniu 16%. Ostatnie 4,27 km do Raich trzymało na nieco większym średnim nachyleniu wynoszącym 6%. Na #strava (wszystkie dane podaję w oparciu
o platformę strava. Trasy, mapy można obejrzeć na moim profilu na stravie, nick: Sova de Bike), Tegernau-Raich Climb oznaczony jest jako podjazd drugiej kategorii. Rundy po Czarnolesie nie sposób skończyć bez skosztowania tamtejszych jabłek. Jabłonie rosną w dolinach nieco „losowo”, dlatego śmiało można częstować.
Tego dnia przejechaliśmy dystans o długości 59,52 km, w tym 1912 metrów przewyższenia w pionie. Dzień był absolutnie udany. Mój Chinetti zdał test na ocenę celującą. Po zapakowaniu rowerów do samochodu, Rob postanowił zabrać mnie na obiad do lokalnego gospodarstwa agroturystycznego, które słynie z tego, że wszystko co serwują, pochodzi z ich upraw oraz hodowli. Wieprzowina z grilla z purée ziemniaczanymi oraz surówką z kiszonej kapusty i marchewki – uzupełniły wszystko, co spaliłem tego dnia. Na do widzenia zakupiliśmy po butelce ichniejszego wina i udaliśmy się do Bartenheim.
Po powrocie od razu sprawdziliśmy prognozę na następny dzień. Wszystko wskazywało na to, że
w Alpach szwajcarskich będzie okno pogodowe, dlatego postanowiliśmy to wykorzystać. Czekała nas podróż na południowy wschód do miejscowości Guttannen, ponad 170 km od Bartenheim, lecz wyłącznie autostradą. Delektując się lokalnymi napojami chmielowymi, raz jeszcze sprawdziliśmy sprzęt, po czym Rob wziął się za planowanie trasy. Ja położyłem się wcześniej spać – w końcu czekał na nas etap królewski.
#2 dzień, 16 października, Alpy szwajcarskie
Wstałem o 6:30, wykonałem 30-minutowe rozciąganie. Rob wstał o siódmej, po czym zeszliśmy do piekarni. Zjedliśmy solidne śniadanie: bagietki, croissanty, francuskie i szwajcarskie sery, szynka szwarcwaldzka, suszona wołowina, liście szpinaku i roszponki, oliwa z oliwek, różnej maści konfitury, sok pomarańczowy oraz yerba. Odpowiednia ilość węglowodanów, tłuszczu oraz białka – właściwe paliwo to podstawa. Po śniadaniu spakowaliśmy się, załadowaliśmy rowery do samochodu i przed dziewiątą wyjechaliśmy.
Robowi nie udało się zaplanować trasy tak, aby wyszła pętla w miarę o przystępnym kilometrażu – do 80 km. Po pierwsze, byliśmy ograniczeni czasowo z racji samej podróży tam i z powrotem (około 4,5 godziny jazdy samochodem), a po drugie, był to październik, zatem i dni były krótsze. Po trzecie, to Alpy i choć prognoza pogody miała być idealna, to jednak z szacunku do natury i jej zmienności z godzinę na godzinę, woleliśmy nie ryzykować. Gdybyśmy zdecydowali się na pętlę 110 km (tak wstępnie Rob kalkulował), wówczas w razie „wu”, bylibyśmy w drogim kraju zdani na siebie, zatem zdrowy rozsądek przede wszystkim.
Już po wyruszeniu z Bartenheim podekscytowanie rosło, ponieważ pogodowo dzień zapowiadał się kapitalnie i przed nami były do podjechania dwa klasyki z Tour de Suisse: Grimsel (2165 m n.p.m.) z obu stron oraz Furka (2431 m n.p.m.).
W Guttannen byliśmy parę minut po jedenastej. Bezchmurne niebo, słońce, temperatura do 18°C – o tej porze roku w Alpach to warunki wręcz wymarzone.
Start z miejscowości Innertkirchen (625 m n.p.m.), podjazd na Passo del Grimsel wynosi 26 km o średnim nachyleniu 5,9%, oraz maksymalnym 11%. Podczas tej wspinaczki pokonujemy 1540 metrów przewyższenia w pionie.
Ponieważ startowaliśmy z Guttannen (1057 m n.p.m.), mieliśmy do podjechania ok. 17,5 km. Na tym jednym podjeździe przyszło nam pokonać 1108 metrów przewyższenia w pionie.
Wystartowaliśmy o 11:35. Pierwszych 7,5 km do galerii znajdującej się na wysokości 1480 m n.p.m., nachylenie trzyma nieco powyżej 6%, natomiast pozostałe 10 km do samego szczytu trzyma na poziomie 8%, choć po drodze są jeszcze dwa krótkie wypłaszczenia. Na podjeździe nie brakowało również konkretnie stromych sekcji, jak na przykład, odcinek o długości 0,67 km i średnim nachyleniu 16%. Ostatnie niecałe 7 kilometrów do szczytu – finale grissal from dam oznaczone jest kategorią drugą.
Kto był już w wysokich górach ten wie, z jakim krajobrazem, serpentynami oraz galeriami ma się do czynienia. Z Robem jechaliśmy każdy własnym tempem. Nigdzie nam się nie spieszyło, dlatego był czas na podziwianie wszystkiego w koło. Tego dnia (poniedziałek) w Alpach było naprawdę luźno. Podczas wspinaczki minęło nas zaledwie kilka samochodów i motocykli. Na samej przełęczy kierowców, motocyklistów, turystów oraz kolarzy było trochę więcej. Pogoda jak najbardziej sprzyjała do biesiady
w ogródku Hotelu Alpenrösli. Jedyna rzecz, która odstraszała, to oczywiście ceny. Z Robem mieliśmy odpowiedni zapas żywności, dlatego w restauracji hotelu ograniczyliśmy się tylko do uzupełnienia bidonów. Usiedliśmy się nad sztucznym zbiornikiem wodnym i przy pięknej aurze smakowaliśmy bogate menu: różnorakie batony, żele, smoothie i owoce.
Czekał nas ponad 5-kilometrowy zjazd do Gletsch. Po krótkiej regeneracji ubraliśmy się odpowiednio do zjazdu i ruszyliśmy w dół. Przyznam, że właśnie na tej wysokości i na tym zjeździe czułem się trochę niespokojny, co prawda na bardzo dobrze wyregulowanym rowerze, lecz jednak nie na swoim. Nie dokręcałem specjalnie – bezpieczeństwo przede wszystkim. W Gletsch krótka pauza, rozebraliśmy się
z wiatrówek, rękawów, nogawek, słowem, przygotowaliśmy się do kolejnej wspinaczki na Passo della Furka.
Podjeżdżając z miejscowości Oberwald (1368 m n.p.m.) wspinaczka na szczyt wynosi 16,5 km o średnim nachyleniu 6,4%, tym samym pokonuje się 1063 metry przewyższenia w pionie.
Ponieważ startowaliśmy z Gletsch (1747 m n.p.m.), dlatego mieliśmy do podjechania nieco ponad 10 km o średnim nachyleniu 6% oraz 684 metry przewyższenia w pionie. Ten odcinek oznaczony jest kategorią pierwszą.
Wspinając się na Passo della Furka częściej występują odcinki o długości pomiędzy 1-1,5 kilometra
o średnim nachyleniu 10% i nie brakuje stromizn kilkusetmetrowych o średnim nachyleniu 20/21%. Te odcinki dały mi się we znaki. Kręcenie na przełożeniu 42/28 do lekkich nie należało, lecz i tak była zabawa. Mniej więcej w połowie podjazdu jest lekkie wypłaszczenie, na którym znajduje się mały punkt gastronomiczny ze stolikami i krzesłami oraz wcale spory parking. My jednak kręciliśmy do samego szczytu, gdzie było pustawo. Zrobiłem kilka fotek, chłonęliśmy widoki, po czym zjechaliśmy do wspomnianego miejsca, aby uzupełnić bidony i zjeść coś na ciepło.
Wybór posiłków nie był duży, zatem zamówiłem sporą zapiekankę. Spędziliśmy tam około 20 minut, po czym przygotowaliśmy się do drugiej części zjazdu do Gletsch. Na miejscu raz jeszcze zdjęliśmy zbędną odzież, a następnie rozpoczęliśmy nasz ostatni podjazd tego dnia, z Gletsch na Passo del Grimsel (ponad 5-kilometrowy odcinek o średnim nachyleniu 7%). O ile w trakcie wspinaczki na Furke czułem momentami lekkie zmęczenie, o tyle na tym odcinku nieco odżyłem i podjeżdżałem bardziej komfortowo. Grimsel Pass von Gletsch oznaczony jest kategorią drugą. Po wjechaniu po raz drugi na Grimsel, nikogo nie spotkaliśmy, poza trójką pieszych turystów. Było już późne popołudnie, dlatego przełęcz opustoszała. Nie zastanawiając się dłużej, wykonałem jeszcze kilka fotek, przygotowaliśmy się do zjazdu i ruszyliśmy w dół.
Czułem się już pewniej na Chinetti i śmiało dokręcałem. W jednym z tuneli gdzie nachylenie sięgało między 9 a 10% udało mi się rozwinąć maksymalną prędkość 80,7 km/h. Gdy jest szczyt sezonu i tłoczno w obie strony słynnych przełęczy, rozwinięcie dużej prędkości jest trudniejsze – nawet dla ryzykantów,
a my z Robem się do nich nie zaliczamy.
Tego dnia pokonaliśmy dystans 69,20 km oraz 2549 metrów przewyższeń w pionie. Czułem to w nogach. Po zjeździe do samochodu wykonałem rozciąganie, uzupełniliśmy płyny, zjedliśmy trochę cytrusów
i bananów, spakowaliśmy rowery i ruszyliśmy do Bartenheim. Na kolację Rob serwował pizzę home made, popijaną lokalnym napojem chmielowym.
#3 dzień, 17 października, des Vosges (Wogezy)
Na ten dzień Rob zaplanował rundę po Wogezach, z podjazdem na jeden z wyższych tamtejszych szczytów, do którego prowadzi droga asfaltowa – Le Hohneck (1363 m n.p.m.). Tego dnia nie musieliśmy wstawać „z kurami”, ponieważ mieliśmy do przejechania samochodem nieco ponad 80 kilometrów do miejscowości La Bresse (kierunek północny-zachód od Bartenheim).
Dzień rozpocząłem od rozciągania, Rob standardowo udał się do piekarni. Po pysznym śniadaniu sprawdziliśmy klocki hamulcowe w naszych strzałach, które nie były oszczędzane podczas zjazdów
z Grimsel czy Furke. Dokonaliśmy ogólnego przeglądu rowerów, następnie zapakowaliśmy je do samochodu i ruszyliśmy do La Bresse. Pogoda tego dnia była także kapitalna. Miasteczko bardzo malownicze, położone w dolinie, zewsząd otoczone pasmem Wogezów – jak z bajki.
Zaparkowaliśmy na parkingu, nieco na uboczu od „centrum” i dokładnie w południe wystartowaliśmy. Na rozgrzewkę mieliśmy podjazd o długości 3,7 km i średnim nachyleniu 4%. Wspinaliśmy się na wysokość 890 m n.p.m. Następnie był niespełna 8-kilometrowy zjazd o średnim nachyleniu 6%, przez miejscowości Presles oraz Basse-sur-le-Rupt, a dalej, przed nami była wspinaczka na Col de Sapois (834 m n.p.m.).
Podjeżdżając na tę przełęcz z miejscowości Vagney (407 m n.p.m.) mamy do pokonania dystans 9,7 km
o średnim nachyleniu 4,4% i przewyższeniu wynoszącym 407 metrów w pionie.
Wspinaliśmy się z miejscowości Sapois (439 m .n.p.m.) i mieliśmy do podjechania 7,37 km o średnim nachyleniu 5% oraz 395 metrów przewyższenia w pionie. Ten podjazd oznaczony jest kategorią drugą.
Po zjeździe z przełęczy, jechaliśmy drogą cały czas się wznoszącą, która po prawie 20 kilometrach doprowadziła nas do wspomnianego szczytu Le Hohneck.
W Wogezach nigdzie nie ma jazdy po płaskim, cały czas trwa zabawa: góra-dół, góra-dół. Przejeżdżaliśmy, między innymi, koło dwóch jezior znajdujących się w pobliżu miejscowości Xonrupt-Longemer.
W pierwszej kolejności jechaliśmy wzdłuż większego Lac de Longemer, a później wzdłuż małego Lac de Retournemer.
Za tym drugim, około 42-go kilometra zaczęliśmy kolejny podjazd, Collet par Retournemer o długości 4,39 km i średnim nachyleniu 7% – oznaczony kategorią trzecią. Podczas tej wspinaczki przyszło nam podjeżdżać najbardziej strome odcinki na całej trasie. Niespełna kilometr o solidnym nachyleniu 10%, czy stromizna o długości 0,52 km i średnim nachyleniu 16%. Tak naprawdę w połowie tej wspinaczki, około 45 kilometra, zaczynał się podjazd na Le Hohneck, w sumie o długości 9 kilometrów i średnim nachyleniu 4%, oznaczony kategorią drugą.
W połowie wspinaczki przejeżdżaliśmy przez przełęcz Col de la Schlucht (1139 m n.p.m.), przez którą kilkukrotnie biegła trasa Tour de France (1931, 1957, 1961, 1969, 1970, 1973, 1992 i 2005). Na podjeździe na Le Hohneck zaliczyłem mini ściganie z mastersami. Kto był już w wysokich górach, na przykład we Włoszech, ten zapewne miał okazję się przekonać, że z lokalnymi mastersami nie ma żartów. Porządnie wytopiona łydka, choć z wagą bywa różnie, a do tego pro tourowe karbonowe rowery. Słowem, siła. Właśnie w ten dzień miałem chęć pokazać im, że młodsi potrafią również kręcić, nawet na rowerach vintage. Wszystko w towarzystwie uśmiechu, ciepłego pozdrowienia, a przede wszystkim szacunku dla starszej kadry. Za każdym razem jak spotykam mastersa w wieku 60+ czy 70+, to zwykle sobie w duchu życzę, aby będąc w ich wieku wciąż chciało mi się zmagać z górami.
Widok z Le Hohneck niesamowity. Od razu skojarzył mi się z widokiem z Praděd czy Harrachovy Kameny. Trochę zabawiliśmy na szczycie, widoki były cudowne. Napstrykałem fotek, uzupełniliśmy bidony
i przygotowaliśmy się do zjazdu.
Czekał nas niespełna 10-kilometrowy odcinek w dół. Po nim na sam koniec naszej rundy mieliśmy jeszcze krótką sekcję pod górę – Montée Lac des Corbeaux, 2,23 km o średnim nachyleniu 9%. Podczas tej ostatniej wspinaczki mijałem prawdopodobnie mieszkankę z okolicy, kobietę w przedziale 45-50 lat,
z niewielkim plecakiem, w codziennym stroju, tj. dżinsach i koszulce. Podjeżdżała na retro Peugeot’cie
z noskami. Coś cały czas jej skrzypiało w rowerze. Kobieta zupełnie niewzruszona, swoim tempem podjeżdżała nie lekki podjazd. Wymieniliśmy pozdrowienia, odwzajemniła uśmiech i każdy z nas pojechał swoje. Pomyślałem sobie, że być może jest to jej codzienna droga z i do pracy. Tak czy owak, jak długo jeżdżę na rowerze, z czymś takim w Polsce się nie spotkałem. Szacunek. Na szczycie wspomnianego podjazdu był zbiornik wodny – Lac de Corbeaux.
Kobieta na przełęczy skręciła w prawo i zniknęła na zjeździe. Poczekałem na Roba, opróżniliśmy nasze bidony, zrobiłem kilka fotek po czym zjechaliśmy do samochodu. Podczas tej rundy pokonaliśmy dystans 77,41 km i 2211 metrów przewyższenia w pionie.
Zachwyciłem się Wogezami. Majestatyczne przełęcze powyżej 2000 m n.p.m. przyciągają i zachwycają. Nie mniej jednak to, czego możemy doświadczyć w niższych górach, jak w Czarnolesie czy właśnie
w Wogezach, na swój sposób bardziej do mnie przemawia, daje głębszą kontemplację.
Zjechaliśmy do samochodu, wykonałem rozciąganie, uzupełniliśmy płyny, zjedliśmy trochę owoców, spakowaliśmy rowery i ruszyliśmy do Bartenheim. Po drodze wstąpiliśmy jeszcze do jednego hipermarketu, aby dokupić parę produktów. Na kolację zafundowaliśmy sobie tartę z wieprzowiną
w towarzystwie zieleniny i oczywiście chmielowego lokalnego trunku. Vive La France!
#4 dzień, 18 października, Jura szwajcarska
Tego dnia również nie musieliśmy zrywać się skoro świt, ponieważ czekała nas runda po Jurze szwajcarskiej. Naszym startem i metą miało być Wolschwiller, miasteczko zaraz przed granicą Francji
i Szwajcarii, na południe od Bartenheim – niecałe pół godziny jazdy samochodem. Wstaliśmy w okolicy godziny ósmej. Standardowo wykonałem rozciąganie, następnie z Robem poszliśmy do piekarni. Zjedliśmy kolejne pyszne śniadanie, gawędziliśmy o tym, co już przejechaliśmy i co mieliśmy przed sobą. Po wszystkim spakowaliśmy się, zapakowaliśmy rowery do samochodu i wyjechaliśmy parę minut po jedenastej. Rob zaplanował rundę po Jurze tak, aby jak najwięcej przejechać bocznymi drogami. Na rowerach byliśmy przed dwunastą.
Na początek był niespełna 3-kilometrowy zjazd po czym pierwszy podjazd tego dnia, Chalpass, depuis Rodesrdorf o długości 5,31 km i średnim nachyleniu 7%, oznaczony kategorią drugą. Konkretna rozgrzewka biorąc pod uwagę fakt, że już pierwszy odcinek 1,29 km miał średnie nachylenie 9%. Ostatnie 2,75 km całego podjazdu było o średnim nachyleniu 8%, z czego końcowe 900 metrów do szczytu trzymało na poziomie 12%. Rob raczej nie ma w zwyczaju analizowania podjazdów pod kątem ich długości czy nachylenia, on po prostu je podjeżdża. Nie mniej jednak, tego dnia powiedział tylko tyle, że podczas naszej rundy po Jurze, ścianek brakować nie będzie i „Tak będzie przez cały czas”. O Jurze
z pewnością jedno można powiedzieć – jest wymagająca. Ale i przy tym niesamowicie malownicza. Większość trasy przejeżdżaliśmy wąskimi, mało ruchliwymi drogami.
Nie spotkaliśmy żadnego kolarza. Trasę góra-dół, góra-dół pokonywaliśmy praktycznie we dwóch
z zapierającymi dech w piersi krajobrazami.
Po około 30 kilometrach jazdy mieliśmy już za sobą trochę ścianek i przed nami był do pokonania podjazd Les Neufs Champs Climb, o długości 5,04 km i średnim nachyleniu 6%, oznaczony kategorią trzecią. Po nim był niespełna 5-kilometrowy zjazd i kolejna wspinaczka Pré Pucin – Le Sommet, o długości 4,18 km i średnim nachyleniu 4%, oznaczony kategorią trzecią. Tego dnia było to najwyżej położone wzniesienie, na które podjechaliśmy – 870 m n.p.m. Z tego wierzchołka czekał nas ponad 7-kilometrowy zjazd do Delémont, niesamowicie malowniczego miasteczka, w którym zatrzymaliśmy się na dłuższą chwilę.
Stamtąd był kolejny podjazd, Route de France 17 Climb, o długości 6,30 km i średnim nachyleniu 4%, oznaczony kategorią trzecią. Pierwsze 900 metrów to solidne 11% nachylenia, lecz i w połowie wspinaczki nie brakowało krótkich sekcji o kilkunastostopniowym nachyleniu. Ostatnie niecałe 13 kilometrów naszej rundy po Jurze, to jazda dół-góra, dół-góra. Zanim dojechaliśmy do samochodu, przyszło nam jeszcze pokonywać sekcje: Kiffis (Reu des Forges) Bridou – 0,74 km o średnim nachyleniu 10%, Monté de la Forge, Kiffis – 0,44 km o średnim nachyleniu 13% oraz Rue Du Saalhof Climb – 0,69 km
o średnim nachyleniu 15%, oznaczony kategorią czwartą. Do samochodu dotarłem wyraźnie „podjechany”. Dopiero tego dnia na trasie odczuwałem mały kryzys, z Jurą szwajcarską nie ma żartów. Pokonaliśmy dystans 80,17 km i 2146 metrów przewyższenia w pionie.
Rozciąganie, uzupełnienie płynów, zjedliśmy trochę cytrusów i bananów. Spakowaliśmy wszystko do samochodu i ruszyliśmy do Bartenheim. Na kolację Rob przygotował makaron z krewetkami, do tego zielenina. Wszystko popijane lokalnym napojem chmielowym.
#5 dzień, 19 października, des Vosges (Wogezy) – pożegnanie z Alzacją
Przez cztery dni wspólnej wojaży po górach, Rob rejestrował w pamięci moje bezpośrednie wrażenia po każdej z pokonanych rund. Dowiedział się między innymi, że gustuję w długich sztywnych podjazdach, że cenię sobie zatykające ścianki, a nade wszystko piękno krajobrazu. Na piąty dzień zdecydował się ułożyć trasę po raz drugi po Wogezach, która miała być zwieńczeniem całego pobytu. Zorientowałem się dopiero podczas podróży samochodem, że jedziemy po raz drugi w Wogezy. Startem i metą miało być Ribeauvillé (miejscowość 70 kilometrów na południe od Bartenheim). Tym razem zaparkowaliśmy niemalże w centrum, na płatnym parkingu. Ruszyliśmy przed południem i od razu przejeżdżaliśmy przez deptak pełen ludzi oraz sklepów z pamiątkami. Była to doskonała okazja, aby kupić jakąś pamiątkę mojej Marcie. Zdecydowałem się na zakup małego domku alzackiego – lampionu. Za upominek zapłaciłem 39,90 €, nie było tanio, lecz prezent był w 100% trafiony – jak okazało się po powrocie do Polski. Wróciliśmy do samochodu, zostawiliśmy chatkę i ruszyliśmy w trasę. Mieliśmy konkretną rozgrzewkę, podjazd Col du Haut de Ribeauvillé est o długości 9,57 km i średnim nachyleniu 5%, oznaczony kategorią drugą. Bardzo wdzięczny podjazd z jedną stromizną, D 416 Climb, 0,67 km i średnim nachyleniu 13%. Szczyt znajdował się na 800 m n.p.m., przed nami był jeszcze niespełna 7-kilometrowy zjazd i kolejna kilkunastokilometrowa wspinaczka, podzielona na kilka segmentów. Pierwszy z nich: Col des Bagenelles depuis Ste Marie – jusqu’au col signe o długości 8,61 km i średnim nachyleniu 5%. Na tym odcinku występowało kilka ścianek kilkunastometrowych o nachyleniu pomiędzy 10-13%, a najbardziej stromy fragment D 48 Climb miał 0,37 km i średnie nachylenie 23%. Cały ten segment przechodził płynnie
w drugi, D 148 Climb o długości 8,45 km i średnim nachyleniu 6%, także oznaczony kategorią drugą. Najbardziej stromy kilometr w tym segmencie, first km pré de raves miał średnie nachylenie 11%. Drugi szczyt był na wysokości 1077 m n.p.m.
Po wspinaczce był prawie 10-kilometrowy zjazd i kolejny niedługi podjazd, Col du Bastardi, 2,93 km
o konkretnym średnim nachyleniu 10%, oznaczony kategorią trzecią. Na tym odcinku nie zabrakło sztajfy, passage 21% bastardi, 0,47 km o średnim nachyleniu 19%. Po tym fragmencie mieliśmy przed sobą jeszcze jedną krótką wspinaczkę, Col de Chamont o długości 2,45 km i średnim nachyleniu 7%. Zwieńczeniem tej rundy był przejazd przez alzacką winnicę, oczywiście góra-dół.
Tego dnia pogoda była także jak na życzenie. Były długie, sztywne podjazdy, ścianki, widoki jak z bajki. Nie było tylko zdobycia wysokiego szczytu, lecz priorytety mieliśmy inne – większość trasy przejechaliśmy bocznymi, mało ruchliwymi drogami, bliżej natury i całego alzackiego folkloru. Pokonaliśmy 85,97 km
i 2548 metrów przewyższenia w pionie.
Wróciliśmy do samochodu. Rozciąganie, uzupełnienie płynów, przekąska w postaci cytrusów i bananów. Spakowaliśmy się i ruszyliśmy do Bartenheim. Nie pamiętam co tego wieczoru jedliśmy na kolację… zbyt wiele wrażeń. Do picia na pewno był lokalny browar. Następnego dnia wstawaliśmy wcześniej, bo Rob zawoził mnie do Zurychu, skąd przyszło mi wracać do Polski z sympatycznym Radkiem.
Podczas pięciodniowego pobytu u Roba, pokonaliśmy 11366 metrów przewyższenia w pionie, co daje średnią dziennie 2273 metry w pionie.
Kilka sezonów wcześniej będąc po raz pierwszy w wysokich górach, doświadczyłem majestatu takich podjazdów jak Stelvio (z dwóch stron), Gavia, Bernina, Forcola (Livigno) czy zatykającego Mortirolo. Wówczas myślałem, że tylko na takie przełęcze chcę podjeżdżać, długie i na konkretną wysokość.
W trakcie pobytu w Alzacji doświadczyłem czegoś zupełnie innego. Właśnie w tych niższych górach,
z przepięknymi dolinami i wąskimi drogami uświadomiłem sobie, że to odpowiada mi najbardziej. Po prostu.Przede wszystkim jeżdżę bezpiecznie, a po drugie, dla dobrej zabawy i niezapomnianych widoków, bo właściwe nastawienie, to podstawa, aby to, czym się zajmujemy przynosiło nam prawdziwą przyjemność.
tekst: Paweł Michałowski
Najnowsze komentarze